Była trzecia po południu, gdy wsiedliśmy na łódkę płynącą z Koh Tao do Chumpon. Przed wypłynięciem padał mocny deszcz, morze więc było lekko wzburzone. Podróż jednak była udana. Gdy dotarliśmy do Chumpon, mieliśmy czekać trzy godziny na autobus do Bangkoku. Na szczęście już niecałe dwie godziny później byliśmy w ekstrawaganckim różowym autobusie w drodze do tajskiej stolicy. Dotarliśmy o 3 nad ranem, dokładnie 12 godzin po puszczeniu Koh Tao.
Planowany czas przyjazdu znowu się nie sprawdził. Początkowo planowaliśmy przyjechać do Bangkoku o 5 rano i przed dalszą podróżą spędzić jeden dzień w mieście. Aczkolwiek, jako że przyjechaliśmy prawie dwie godziny wcześniej, mieliliśmy wystarczająco dużo czasu, by złapać taksówkę (jedyną, której kierowca zgodził się włączyć licznik) i bezpośrednio pojechać na dworzec i kupić bilet do Aranyaprathet, ostatniej Tajskiej wioski przed granicą z Kambodżą. Pociąg, z wagonami tylko trzeciej klasy, był dobrą alternatywą dla używanych przez nas wcześniej autobusów pełnych neonowych świateł. Był prosty, ale i wygodny, z wiecznie otwartymi oknami, a poza tym dał nam możliwość zobaczenia kawałka bardziej wiejskiej Tajlandii.
Sześć godzin później byliśmy już w Aranyaprathet. Sprawnie znaleźliśmy pick-upa funkcjonującego jako lokalna taksówka zbiorowa za jedyne 15 Bahtów. Po kilku minutach byliśmy już przy granicy. Jedna bardzo pomocna jadąca z nami starsza kobieta wyjaśniła nam gdzie mamy dalej iść. Opuszczenie Tajlandii poszło gładko. Poszliśmy dalej do biura emigracji po kambodżańskiej stronie, by dostać nasze wizy. Wiele słyszeliśmy o tej granicy. O tym, jak próbują oszukać biednych zgubionych turystów, nabrać ich na fałszywe pieniądze, kiepskie kursy wymiany walut, a nawet udawane biura graniczne. Na szczęście wszystko poszło jak po maśle. Tylko z jedną opłatą sobie odpuściliśmy. Wiza turystyczna kosztuje 30 USD, ale panowie w okienku doliczają sobie 150 Bahtów za “opłatę administracyjną”. Mają nawet wydrukowany dokument potwierdzający tę nieistniejącą odpłatność. Wiedzieliśmy, że ona nie istnieje, ale zapłaciliśmy. Pewnie gdybyśmy zaczęli się wykłócać, cały proces wizowy zająłby nam godziny. Tymczasem, po 10 minutach wizy były gotowe. Następnie ustawiliśmy się w nawet nie długiej kolejce, by nasze nowiutkie wizy podbić i wsiedliśmy do darmowego autobusu zawożącego do najbliższego dworca. Pół godziny później byliśmy ponownie w drodze do Siem Reap. Za trzy godziny mieliśmy być na miejscu.
Autobus nie należał do najwygodniejszych, ale podróż nie trwała za długo, plus zrobiliśmy 45 minutowy postój. Był już zmrok, gdy dojechaliśmy do Siem Reap. Zdecydowaliśmy iść z poznaną w autobusie Niemiecką parą do hotelu, gdzie oni mieli zarezerwowany nocleg. My, jak zwykle, jechaliśmy w ciemno. Okazało się jednak, że hotel był pełny, nawet dla naszych nowych znajomych nie było już wolnego pokoju. Wróciliśmy na główną ulicę i po kilku minutach znaleźliśmy przyjemny tani pokój.
28 godzin podróży minęło w mgnieniu oka, bo tak bardzo byliśmy podekscytowani podróżą do nowego miejsca z nowymi innymi ludźmi. Byliśmy w Kambodży.
Renato