Kampot pierwotnie nie był w naszych planach. Ale popełniłem błąd. Wielki błąd taktyczny, który nie miał wpływu na nasz cel. Byliśmy w Phnom Penh gotowi by kupić bilety na autobus do Wietnamu, gdy zdałem sobie sprawę, że nie uda nam się dostać wiz na granicy, jedynie w ambasadzie. Oznaczało to, że musimy zostać w Kambodży kolejne dwa dni, czekając na wyrobienie wiz. Byliśmy w Phnom Penh już cztery dni i bardzo chcieliśmy wyjechać (o tym, dlaczego możecie przeczytać tutaj), zdecydowaliśmy więc pojechać na południe Kambodży do miejscowości Kampot, by tam poczekać na nasze wizy. Miasto to tak nas zaskoczyło, że zostaliśmy sześć dni. Zakochaliśmy się w Kampocie. Tak chyba zawsze się dzieje, gdy najmniej się tego spodziewamy.
Rodzina
Dotarliśmy do Kampotu o zmierzchu. Dworzec autobusowy znajduje się niedaleko od centrum, więc poszliśmy pieszo w poszukiwaniu taniego pokoju. Po wizycie w 5 czy 6 hotelach, których nie zostaliśmy, bo albo były pełne, albo za drogie, w końcu nam się poszczęściło. Nie był to hotel, lecz prywatny dom z kilkoma pokojami do wynajęcia.
Mieszkała tam czteroosobowa rodzina, małżeństwo i dwie nastoletnie córki. Na parterze znajdował się pokój otwarty na ulicę, gdzie rodzina spędzała grubą większość czasu. Mieli tam niewielką szafkę z lekarstwami, ichniejszą aptekę. Tym właśnie się zajmowali — prowadzeniem apteki. Jednak tym, co najbardziej mnie zdziwiło i o czym chciałem napisać, był ich sposób życia.
Mieszkaliśmy u nich sześć dni, więc myślę, że można powiedzieć, że mieliśmy okazje dobrze im się przyjrzeć. Rodzina spędzała większość dnia na gołej podłodze gapiąc się w telewizor. Po jedzeniu kładli się spać, wszyscy razem, jeden koło drugiego, na podłodze, oczywiście. Jedna z córek nie przebrała się z pidżamy przez cały tydzień. Gdy spali, a ktoś chciał koło nich przejść, lub też chciał coś kupić w ich aptece, otwierali jedno oko, by sprawdzić, czy muszą wstać. Następnie szybko załatwiali sprawę i z powrotem kładli się spać. Było to w sumie przyjemne i relaksujące patrzeć jak leżą sobie koło siebie, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. A jednocześnie trzeba im przyznać, że byli zawsze pomocni. Podczas naszego pobytu Magda rozchorowała się i miała gorączkę i ból głowy, ale domowy “doktor” od razu przygotował jej paczuszkę z kilkoma tabletkami, które od razu pomogły. Baliśmy się, że może być to coś poważniejszego, jak malaria, ale “doktor” przyłożył jej rękę do czoła, spojrzał przelotnie i powiedział: “To nie malaria. Na pewno”. Cieszę się, że mieliśmy okazję z nimi mieszkać i żałujemy, że nie mamy żadnego zdjęcia z nimi.
Kep, Park Narodowy i wiejska Kambodża
Wypożyczyliśmy skuter i pojechaliśmy do Kep, nadmorskiej miejscowości położonej 20 kilometrów od Kampotu. Droga do Kep była niesamowita. Najpierw po asfaltowej drodze pełnej niby-sklepów sprzedających praktycznie wszystko, przez bitą drogę tak szeroką, że wydawać by się mogło, że zaraz powstanie tam największa na świecie autostrada. Zwiedziliśmy świątynię w sąsiadujących górach. To wtedy nasz motor zaczął szwankować, ale jeszcze jechał.
Plaża w Kep, nie jest specjalnie ładna, ale nie jest też zatłoczona, więc może być przyjemnym miejscem na odpoczynek. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się szeroki chodnik z kilkoma pomnikami.
Kep znany jest z owoców morza, więc pierwszy postój zrobiliśmy przy rybnym targu. Tuziny kobiet sprzedające różnorakie ryby i owoce morza, prosto z morza, a nawet w niektórych przypadkach prosto z grilla. Pychota.
Kawałek dalej znajduje się park narodowy z ośmiokilometrową ścieżką, którą można pokonać również na motorze. Nasze Suzuki nadal całkiem sprawnie działało, więc przejechaliśmy całą trasę bez problemu. Po drodze kilkakrotnie przystawaliśmy podziwiać widoki.
W drodze powrotnej do Kampotu zboczyliśmy z głównej drogi na jedną z licznych bitych dróg, które mijaliśmy po naszej prawe stronie. Wjechaliśmy na wąskie ścieżki między polami ryżu. Zieleń palm i pól ryżowych kontrastowała z intensywnie brunatnym odcieniem ziemi. To właśnie te kolory widzieliśmy wielokrotnie, gdy przed wyjazdem przeglądaliśmy zdjęcia z Kambodży. I oto wreszcie widzieliśmy je na własne oczy.
Bokor i problemy ze skuterem
W odległości 40 kilometrów od Kampotu znajduje się Bokor, stary Francuski kolonialny hotel z początku XX wieku. Znajduje się on na samym szczycie na wysokości około 1000 metrów. Już w drodze na górę nasz skuter zaczął szwankować za każdym razem, gdy przyspieszałem z maksymalną prędkością, w związku z czym mogliśmy jechać może 15-20km/h przez jakieś 20 kilometrów. Owszem, sporo czasu zajęło nam dojechanie tam. Im wyżej wyjeżdżaliśmy, tym chłodniej się robiło, a my mieliśmy tylko cienkie kurtki przeciwdeszczowe, które średnio sprawdziły się przy zimnym wietrze.
Droga była nowiutka od samego początku. Na górze zobaczyć można między innymi wodospad Popkovil, który o tej porze roku miał wyjątkowo silny nurt.
Na szczycie Bokor poczułem się, jakbym nagle przeniósł się do jakiejś sowieckiej wioski używanej do nuklearnych eksperymentów. Poszczególne “atrakcje” znajdują się w odległości kilku kilometrów, a między nimi tylko betonowe drogi prowadzące niewiadomo gdzie. Czułem się jak na Marsie. Dodatkowo ponura i mglista pogoda wzmagała to odczucie. Wkrótce zaczęło padać. Schowaliśmy się w najbliższym napotkanym budynku. Wjechaliśmy do hangaru gdzie panowie obsługujący pobliską elektrownie spędzają czas czekając na coś do zrobienia. Zaprosili nas na herbatę i w milczeniu siedzieliśmy przez godzinę czekając, aż się rozpogodzi. Gdy w końcu przestało padać, zaczęliśmy zjeżdżać na dół, mijając po drodze opuszczone kasyno, które obecnie jest remontowane. Jego wielki miasto duchów.
Skuter zaczął narzekać, aż w końcu zgasł. Mimo wszystko nadal jestem mu wdzięczny, że poczekał, aż zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Kilka minut po rozpoczęciu zjazdu poczułem, że coś pęka w silniku. Gaz nie był już połączony z kołem. Zerwałem pasek rozrządu. Silnik nadal działał, ale był bezużyteczny. Była to najlepsza jazda w moim życiu. Około 15 kilometrów w dół z wyłączonym silnikiem i wiatrem we włosach. Zimno, które odczuwaliśmy na szczycie powoli ustępowało zamieniając się w przyjemne ciepło. Wiedziałem, że jak tylko wzgórze się skończy, będę musiał pchać skuter do najbliższego mechanika. Jednak nie pozwoliłem tej myśli zaprzątnąć mojej głowy. Rozkoszowałem się gładkim asfaltem, i stromym wielokilometrowym zjazdem.
Gdy wjechaliśmy na płaską drogę i przy wjeździe na teren hotelu. Ochroniarz powiedział mi, że mechanika znajdziemy kilometr dalej, w drodze do Kampotu. Nieźle, biorąc pod uwagę, że droga była płaska.
Gdy w końcu dotarliśmy do mechanika, wytłumaczyłam mu na migi w czym problem. Chyba zrozumiał, bo wziął pasek z zaplecza i zaczął rozkręcać nasz skuter. Zauważyłem, że model na opakowaniu paska był tej samej marki co nasz skuter, ale model się nie zgadzał. Próbowałem wyjaśnić to mechanikowi, ale on nie przejął się tym zbytnio. Odpuściłem, bo przecież to on jest mechanikiem, a nie ja. Po prawie trzech godzinach czekania (nasz specjalista trochę sobie nie radził) dostałem pozwolenie na przetestowanie skutera. Zapłaciłem mu ustalone wcześniej 10 dolarów i wskoczyłem na motor. Ani drgnął. Pasek był za duży i za luźny i pod moim ciężarem nie był w stanie ruszyć kół. Kolejny raz próbowałem dogadać się z mechanikiem, że coś jest nie tak, ale on powiedział, że gdy motor ruszy, bez problemu dojedziemy do Kampotu znajdującego się 5 kilometrów dalej. Zaczęliśmy się kłócić, każdy w swoim języku, aż podeszła jakaś dziewczyna, która była w stanie tłumaczyć. Mechanik nie chciał się przyznać, że wsadzony pasek nie do końca pasuje ale powiedział, że może nam oddać 5 dolarów i zabrać motor w obecnym stanie. Zdenerwowałem się. Poczułem się oszukany. Nie ma mowy. Wolałem pchać skuter i oddać go właścicielowi bez paska. Gdy mechanik ściągał pasek, Magda wytłumaczyła mi, że ona zrozumiała sytuację trochę inaczej, że może mechanik wiedział, że motor nie działa sprawnie, ale może za pół ceny dać nam ten pasek, bylebyśmy tylko dali radę dojechać do hotelu.
Zastanowiłem się i odpuściłem. Przeprosiłem i zgodziłem się na jego propozycję. Mimo wszystko odjechałem zły, bo gdyby tylko przyznał się od początku, że nie ma właściwego paska, cała ta dziwna sytuacja nie miałaby miejsca. Poza tym powinienem był wypożyczyć Hondę, bo do niej łatwo znaleźć części zamienne. Wsiedliśmy na motor, mechanik popchnął nas kilka metrów i mogliśmy jechać. Jechało się dobrze, jednak wiedziałem, że przy każdym skrzyżowaniu, skręcie czy jakiejkolwiek większej dziurze nie mogę się zatrzymać, bo nasz skuter sam nie ruszy. Gdy w końcu dotarliśmy do naszego “hotelu” wyjaśniliśmy sytuację właścicielowi motoru, na co on zaczął się śmiać, że to i tak cud, że pasek nie pękł dużo wcześniej. Zabrał motor, a may na szczęście nie musieliśmy nic płacić.
Kampot
Kampot jest malutkim miastem położonym na rzeką, Mieszka tam 40 tysięcy ludzi. Jest to bardzo spokojne miejsce, gdzie czas stoi w miejscu.
Przy rondzie Durian, które stanowi centrum miasta, znajduje się mały, ale dosyć ruchliwy nocny market wyglądający trochę jak wesołe miasteczko. Pomiędzy straganami z podrabianymi ubraniami i zabawkami świecą się kolorowe karuzele i samochodziki.
Bary i restauracje znajdują się na kilku uliczkach przy rzece, jednak życie nocne kończy się dosyć wcześnie. Stary most przy głównym targowisku zamknięty jest dla samochodów, jednak lokalni ludzi nadal go używają.
Kampot jest zwyczajnym miasteczkiem, które same w sobie niewiele ma do zaoferowania, a jednak dla nas był miejscem magicznym. Coś trzymało nas tam przez sześć dni i nie pozwalało wyjechać. Może to zasługa pięknej francuskiej architekturze kolonialnej, małych francuskich cukierni, sympatycznych ludzi, wyluzowanej atmosferze lub bliskości pięknej wiejskiej Kambodży. Kampotu nie planowaliśmy, ale to właśnie z niego będziemy mieć najlepsze wspomnienia z Kambodży.
Renato
Więcej zdjęć z Kambodży tutaj.