Kierowaliśmy się na północ kraju, jednak chcieliśmy zatrzymać się gdzieś na jedną albo dwie noce między Mawlamyine i jeziorem Inle. Doszliśmy do wniosku, że Hpa An jest dobrą opcją, a ponieważ słyszeliśmy od kilku osób o tym miejscu, bez większych opóźnień wsiedliśmy do autobusu w tym kierunku.
Miasto samo w sobie jest niewielkie, ale niezwykle tłoczne. Tysiące motorów i pełno śmieci. Szybko znaleźliśmy pensjonat Soe Brothers polecony nam przez znajomą, z którą poprzedniego dnia zwiedzaliśmy wyspę Ogrów. Musi to być najbardziej znany hotel wśród backpackerów, jako że zastaliśmy tam pełno “białasów”, a recepcja zastawiona była plecakami. Punktem odniesienia w mieście jest zielona wieża zegarowa przy niewielkim rondzie w samym centrum Hpa An.
Ludzie noszą kolorowe ubrania, a kobiety malują twarze beżową glinką. Praktycznie wszyscy czymś się zajmują, mają swoje własne małe sklepiki z warzywami czy owocami, są kierowcami tuk tuków, albo mają małe budki z naprawą telefonów czy innych urządzeń.
Hpa an warto odwiedzić głównie ze względu na okolice. Wiedzieliśmy, że niedaleko miasta znajduje się kilka jaskiń, wypożyczyliśmy więc skuter i wyruszyliśmy w drogę.
Pierwsza jaskinia oddalona od centrum miasta o jakieś 10 kilometrów wyróżnia się tym, że na jej ścianach i “suficie” umieszczone są malutkie statuetki Buddy, a jest ich tysiące! Wewnątrz jest bardzo wilgotno i mokro, woda spływa i kapie z sufitu. Wchodząc w głąb jaskini robi się coraz węziej, aż w końcu przejście jest tak małe, że trzeba się schylić, by przedostać się do kolejnej, o wiele mniejszej komnaty. Nie polecam tam wchodzić, jeśli macie klaustrofobię. W malutkim pomieszczeniu znajduje się kilka rzeźb Buddy delikatnie oświetlonych kilkoma żarówkami.
Druga jaskinia zdecydowanie zasługuje na swoją sławę. Jest naprawdę ogromna i można przez nią przejść na drugą stronę wzgórza. Po wspięciu się po wielu schodach dotarliśmy do ogromnej komnaty. Byliśmy na bosaka, jako że przy wejściu znajdowała się świątynia, ale prawda jest taka, że nasze japonki wcale nie ułatwiłyby nam tej przeprawy. Ziemia była mokra, a w niektórych miejscach płynął nawet niewielki strumyk. Im głębiej wchodziliśmy do jaskini, tym ciemniej się robiło. Gdyby nie to, że mieliśmy za sobą dwie niewielkie latarki, nie bylibyśmy w stanie odnaleźć dalszej drogi. Podłoże było śliskie, więc posuwaliśmy się do przodu w żółwim tempie, uważając, by nie upaść na ostre kamienie. Mimo to raz poślizgnąłem się i upadłem w błoto. Pobrudziłem się, ale nic mi się nie stało. Wysoko nad nami słychać było tysiące nietoperzy, ale były na tyle wysoko, że nasze latarki nie były w stanie ich oświetlić. W pewnej chwili pomyślałem, że powinniśmy zawrócić, bo było naprawdę ciemno, a my nie wiedzieliśmy nawet, jak głęboka jest ta jaskinia. Magda jednak nalegała byśmy się nie poddawali. Poszliśmy dalej, powolutku, w niektórych miejscach podtrzymując się specjalnie przygotowanymi linami, aż w końcu zobaczyliśmy światło sygnalizujące, że dotarliśmy do wyjścia.
Przejście jaskini zajęło nam około godziny. Przy wyjściu czekała na nas miła niespodzianka — piękne jezioro, gdzie mogliśmy się umyć. Czekały tam również niewielkie łódki, które zabierały ludzi na sam początek jaskini, tam gdzie zostawiliśmy nasze japonki i motor.
Zapłaciliśmy 4000 kyatów za łódkę, którą ostatecznie dzieliśmy z trójką innych ludzi i “kierowcą”. Dwóch z nich było mnichami mieszkającymi najprawdopodobniej w okolicznym klasztorze. Woda była na tyle płytka, że zamiast wiosłować, nasz przewodnik odpychał się kijem od dna. Przepłynęliśmy dosłownie pod górą — przez wąską szczelinę o wysokości może jednego metra, w sam raz, by przepłynąć na naszej niewielkiej łódce.
Po powrocie do skutera czekało nas około 20 kilometrów drogi powrotnej do Hpa An. Byliśmy pośrodku pół uprawnych, także po drodze mogliśmy obserwować licznych rolników i rybaków.
Przed dotarciem do głównej drogi przez kilka kilometrów trzęśliśmy się na kiepskiej bitej drodze. To prawdopodobnie tam przebiłem oponę, ale dopiero na głównej drodze zorientowałem się, że coś jest nie tak. Pomyślałem, że może wystarczy dopompować oponę, zatrzymałem się więc przy jakieś małej budce, gdzie jeden z mężczyzn, chyba mechanik, napełnił mi oponę i z uśmiechem odmówił opłaty. Niestety, może kilometr dalej opona znowu była pusta. Zsiedliśmy ze skutera i popchaliśmy go kilkaset metrów, aż znaleźliśmy następnego mechanika. Szybko zmieniliśmy dętkę i ruszyliśmy w drogę powrotną, jako, że robiło się już ciemno.
Wiedziałem, że mam mało benzyny, ale ponieważ miałem oddawać skuter zaraz przy hotelu, zdecydowałem się zaryzykować i spróbować dojechać bez tankowania. Nie udało się. Byliśmy może dwa kilometry od hotelu, gdy silnik przestał pracować. Na szczęście prawie każdy sklepik na ulicy sprzedaje benzynę w plastikowych litrowych butelkach, więc szybko udało się zatankować i wrócić do hotelu.
W Hpa An zwiedziliśmy jeszcze jedną świątynię, ale na tym etapie naszej podróży ciężko jest doceniać wszystkie świątynie, bo jakby nie było, większość z nich wygląda tak samo.
Fajnie było zobaczyć Hpa An, ponieważ wydaje mi się, że nie jest to miejsce odwiedzane przez wielu turystów, mieliśmy więc okazję zobaczyć bardziej autentyczne oblicze Birmy.
Renato