To miał być idealny dzień spędzony z dala od turystów. Och, ale się naczytałam o jeziorze Inle! Że piękne, że cudowne, że ciekawe, ale że mega turystyczne. Tak bardzo chciałam zobaczyć je inaczej. Gdzieś na innym blogu znalazłam kontakt do lokalnego faceta wynajmującego łódki, który ponoć chętny jest zabrać turystów do mniej popularnych miejsc, zna angielski i opowiada ciekawe historie. Szukaliśmy go z godzinę, ale ostatecznie udało nam się dogadać tylko z jakimś jego znajomym, który ostatecznie był sympatyczny, ale raczej nie pokazał nam nic specjalnego.
Wyruszyliśmy super wcześnie rano, o 6. Dotarliśmy w umówione miejsce gdy już było jasno, a ja zaczęłam się denerwować, że przegapiliśmy wschód słońca – okazję do pewnie najpiękniejszych zdjęć. Od razu zrozumieliśmy, że z naszym “kierowcą” łódki ciężko się będzie dogadać. O ile znał podstawowy angielski, jego słownictwo ograniczało się do ustalenia ceny i kilku zwrotów o łódce. Dodatkowo akurat tego dnia odbywał się na jeziorze festiwal Phaung Daw Oo Pagoda, który co roku gromadzi tłumy ludzi, ale na szczęście głównie lokalnych. O ciszy i spokoju z dala od ludzi mogliśmy zapomnieć.
W związku z festiwalem pierwszy postój zrobiliśmy przy tłumie turystów. Wszyscy czekali na “paradę” łódek. Na pięknych, złotych łodziach przypominających złote kaczki przewożone są cztery figury Buddy z pagody do wszystkich okolicznych wiosek. W świątyniach pozostają na noc, dlatego też festiwal trwa kilka dni. Oprócz tego mężczyźni z okolicznych wiosek płyną na podłużnych, kolorowo zdobionych łodziach, wiosłując w tradycyjny sposób nogami. Zawijają oni jedna stopę o koniec wiosła, i pomagając sobie jedna ręką, odpychają wiosło nogą. Około 20 mężczyzn wiosłuje nogami, wszyscy w tym samym tempie – to naprawdę niesamowity widok. Jezioro Inle jest ponoć jedynym miejscem na świecie, w którym można obserwować tę tradycyjną sztukę wioślarską. Jest ona rzeczywiście szczególna, żeby nie powiedzieć… dziwaczna.
Staliśmy tam ponad godzinę, a łódki nie przestawały płynąć. W końcu zdecydowaliśmy oderwać się trochę od tłumu i udaliśmy się na południe jeziora. Widoki były piękne. Pełno drewnianych domów stojących na wysokich palach, niektóre z kolorowymi okiennicami. Bardzo prymitywne, prawdopodobnie bez kanalizacji, a do większości z nich dopłynąć można tylko łódką. Zupełnie inny sposób życia, zupełnie jak w pływającej wiosce w Kambodży.
Zatrzymaliśmy się przy wsi Indein, nad którą góruje pagoda otoczona stupami. Świątynie pochodzą z XI wieku i większość z nich nigdy nie została odrestaurowana, dlatego popadły w ruinę. Oprócz grupki dzieci bawiących się plastikowymi pistoletami, które choć były słodkie, szybko zaczęły krzyczeć za nami “money, money”, byliśmy zupełnie sami. Było cicho i gorąco, a my otoczeni byliśmy biało złotymi stupami i wizerunkami Buddy. Obeszliśmy kompleks świątynny i wróciliśmy do łódki, na której w słońcu drzemał nasz przewodnik.
Następnie nasz przewodnik zabrał nas do głównej świątynii Phaung Daw Oo (również znanej jako Hpaung Daw Oo lub Phaung Daw Oo). To stamtąd zabrane zostały 4 posągi Buddy, a pozostał tylko jeden. W samym centrum świątyni, nad złotym zadaszeniem stało mnóstwo ludzi, gęsto otaczając główną figurę. Jej kszałt ciężko było rozpoznać, jako, że co roku, wierni pokrywają ją licznym warstwami złota i ten właśnie rytuał odbywał się teraz przed naszymi oczami. O ile w środku świątyni panowała w miarę poważna atmosfera, tak za zewnątrz odbywał się prawdziwy jarmark. Tuziny stanowisk sprzedających jedzenie, pamiątki, kiczowate ubrania i akcesoria. Szybko się stamtąd zmyliśmy.
Gdzieś na tym etapie wiedziałam już, że nas przewodnik nie zabierze nas do odległych miejsc na jeziorze, zrezygnowałam więc z dalszych prób dogadania się z nim i pozwoliłam zawieźć się do słynnego monastyru Nga Phe Kyaung – znanego bardziej jako Klasztor Skaczących Kotów. Miejsce to słynie z kotów skaczących przez małe obręcze. Koty znaleźliśmy, owszem, włóczyły się po całym klasztorze, ale były raczej leniwe i ledwo chodziły, a co dopiero skakały przez obręcze.
W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze jeden sklepik gdzie wyrabiano jakieś miejscowe rękodzieło. Miały tam mieszkać słynne długoszyje kobiety z plemienia Karen, te same które można zobaczyć również w okolicach Chiang Mai . Wiadomo, baliśmy się, że to będzie cyrk jakiś, oglądanie kobiet ze złotymi obręczami na szyi, jakby były niewiadomo jakim zjawiskiem. Gdy byliśmy w Tajlandii bez cienia wątpliwości zrezygnowaliśmy z tej dziwnej atrakcji ale ostatecznie było tam spokojnie i cicho, a trzy kobiety ze złotymi obręczami na szyi siedziały na podłodze i coś tam tkały. Poszliśmy na spacer w okolicy sklepiku i trafiliśmy na niewielką świątynię, na której “zapleczu” kilku młodych chłopców grało w ping ponga. Renato zapytał, czy może z jednym z nich zagrać, ale po chwili przegrał prawie do zera.
Dzień skończyliśmy obiadem a małej restauracji. Nasz przewodnik nie wyglądał na chętnego, by pokazać nam coś jeszcze, a my prawdę powiedziawszy byliśmy już zmęczeni i śpiący. Umówiliśmy się z nim na następny dzień na krótką wycieczkę na jezioro na zachód słońca.
Poniżej możecie zobaczyć krótki filmik z Inle Lake:
Magda
Więcej zdjęć z Birmy tutaj.
Can you share with me the contact of the local guy? I also want to hire a boat and dont go to the place not so popular. Thank you
Hi, Thanks for your message. Unfortunately, we don’t have his contact anymore 🙁